Muddy Waters zmarł w 1983 roku. Okazuje się jednak, że Hoochie Coochie Man ma godnego następcę. Larry „Mud” Morganfield, najstarszy syn McKinley’a Morganfielda, jakiś czas temu wydał krążek, do którego jak ulał pasuje tytuł „Son Of The Seventh Son”. Gdy po raz pierwszy nacisnąłem przycisk play w odtwarzaczu, w którym znajdowała się wspomniana płyta, po krótkiej chwili pomyślałem: „To On!”. Mud brzmi tak, jak jego ojciec. Kropka. Ta sama barwa i głębia głosu, sposób śpiewania, wymowa. Dzięki temu słuchacz może odnieść wrażenie, że zapuścił któryś z albumów Muddy’ego wydanych przez Chess Records w czasach jej prosperity.
Na szczęście materiał na krążku to nie grane setki razy covery z repertuaru Starszego Watersa – z jednym wyjątkiem, a nowe, w dużej części autorskie kompozycje. Oczywiście, pozostają one wierne starej bluesowej tradycji, opowiadając o kobietach i akcentując pierwiastek męski wokalisty, ale nie może być inaczej, skoro ojcem śpiewaka był sam Mannish Boy vel Rollin’ Stone. Co więcej, wydaje się, że to nie celowe zabiegi, mające upodobnić Muda do jego przodka i w ten sposób wykorzystać pokrewieństwo obu panów do celów czysto marketingowych, a po prostu obciążenie genetyczne, a więc coś, od czego nie sposób odejść. Widać było to na jednym z polskich koncertów Muda Morganfielda, na którym miałem przyjemność się znaleźć. Śpiew, zachowanie sceniczne, a nawet opowiastki, którymi Larry Morganfield dzieli się z publiką pomiędzy poszczególnymi utworami prezentowały się tak, jak to, co robił Muddy Waters i to, co można jeszcze ujrzeć na archiwalnych taśmach. W zachowaniu scenicznym Muda Morganfielda – ale także poza sceną, w osobistych kontaktach – nie widać było ani odrobiny sztuczności i celowego aktorstwa. Przeciwnie, odnosiło się wrażenie, że on po prostu taki jest. Taki jak tata. Dzięki tamtemu koncertowi, mimo iż nigdy nie mogłem ujrzeć Muddy’ego na żywo, gdyż zmarł, zanim ja pojawiłem się na świecie, mogłem chociaż w części doświadczyć tego, co widzieli i słyszeli obecni na występach McKinley’a.
Takie też emocje wywołuje płyta wydana nakładem Severn Records. Wrażenie podtrzymuje świetnie grający zespół, który wykonał znakomitą robotę przywodząc na myśl najlepsze nagrania z lat 50. Mimo, iż według informacji na płycie, na harmonijkach grają Bob Corritore i Harmonica Hinds, ciężko nieraz uwierzyć, że to nie Littre Walter i James Cotton. Na longplay’u jest też więcej smaczków uzmysławiających słuchaczom wieczny bieg bluesowej sztafety pokoleń. Choćby perkusista, Kenny „Beedy Eyes” Smith, syn Willie „Big Eyes” Smitha z zespołu Watersa. Pianista Barrelhouse Chuck gra z kolei tak dobrze, jak sam Otis Spann. Panowie serwują nam klasycznego chicagowskiego bluesa w dwunastu odsłonach. Wszystko bardzo przyjemnie buja, drive poszczególnych numerów nie pozwala stopom na spokojne opieranie się o dywan. Zespół gra po prostu rasowo, a materiał na płycie może śmiało stanowić muzyczne tło dla działalności małego juke jointu.
Mud od małego otoczony był muzyką. Już jako kilkulatek zaczął uczyć się gry na perkusji, potem zajął się gitarą basową, wreszcie śpiewaniem. Nic więc dziwnego, że w końcu wypłynął w światku bluesowym i sądząc po okładce najnowszego „Living Bluesa” zrobił to w sposób bardzo udany. „Son Of The Seventh Son” to granie klasyczne, odwołujące się do najlepszych dawnych wzorców, ale także momentami nieco unowocześnione. Na pewno z nutką nostalgii, do poszukania której zachęcam.
Maciej Draheim
Opublikowano: 2012-07-12 12:12:18
Wydawca: Severn Records
Posłuchaj: www.severnrecords.com